Wstaliśmy chwilę po wschodzie słońca. Niebo zaczynało się przejaśniać, a na zewnątrz było dosyć zimno. Przez dłuższą chwilę główkowaliśmy, co zrobić – jechać do Wielkiego Kanionu i podziwiać go skąpanego w pierwszych promieniach słońca czy może zjeść śniadanie, zebrać się niespiesznie i dopiero wtedy zacząć zwiedzać. Wybraliśmy bramkę numer jeden. Założyliśmy pierwsze lepsze ciuchy, umyliśmy zęby i pięć minut później byliśmy już w Grand Canyon.

 

 

Zaczęliśmy od Mather Point, który świetnie znaliśmy z poprzedniego wieczoru. Grand Canyon z samego rana jest prawie opustoszały. Na trasie wzdłuż South Rim można spotkać nielicznych turystów, którzy pragną zobaczyć ten cud natury o wschodzie słońca. Można by pomyśleć, że to miejsce zarówno rano jak i wieczór wygląda tak samo, ale to nieprawda. Zaraz po wschodzie słońca Grand Canyon spowija lekka, niebieska mgła, która dodaje mu tajemniczości. Wygląda to obłędnie.

Rano mieliśmy taki sam dylemat, jak poprzedniego wieczoru. Nie wiedzieliśmy gdzie patrzeć i co fotografować, żeby niczego nie ominąć, nie stracić z oczu.

 

Po kilku godzinach spacerowania musieliśmy wracać do kempingu, aby zjeść śniadanie, złożyć namiot i zebrać swoje rzeczy.
Zjedliśmy, spakowaliśmy się i pojechaliśmy przed siebie, zatrzymując się w pobliskim lesie The Kaibab National Forest na grzyby.

 

Na dzień siódmy mieliśmy zaplanowane jeszcze Hoover Dam, czyli Tamę Hoovera i wieczór w Las Vegas. Nie spodziewaliśmy, że ten dzień przyniesie tyle “niespodzianek” i będzie trwać o długo za długo.
Droga przez Arizonę pewnie nie zapadłaby nam w pamięć, gdyby nie powódź, a raczej alert powodziowy, który dostaliśmy sms-em i szybka ulewa, która zamieniła jezdnię i pola dookoła w rwącą rzekę. Nie wiedziałam, że takie mocne i krótkotrwałe oberwanie chmury może przynieść takie spustoszenie.

 

 

Hoover Dam

Popołudnie spędziliśmy na granicy między Arizoną a Nevadą, czyli przy Tamie Hoovera. Muszę się przyznać, że nie myślałam nigdy, że będę się zachwycać jakąś zwykłą tamą zaporową, ale ta robi naprawdę ogromne wrażenie. Już same suche fakty są zadziwiające, co dopiero ujrzenie jej na własne oczy.

Tama Hoovera to niby zwyczajna betonowa zapora wodna. Zbudowana została w dawnym Czarnym Kanionie na rzece Kolorado, na granicy dwóch stanów Arizony i Nevady. Jej budowę rozpoczęto w 1931 roku, a ukończono we wrześniu 1936 roku. Była wtedy największą na świecie elektrownią wodną i konstrukcją betonową. To, co robi wrażenie oprócz jej widoku to numery. Hoover Dam liczy 224 m wysokości, 379 m długości, 200 m szerokości u podstawy i “tylko” 15 m szerokości na samej górze. Budowa zapory pochłonęła 49 mln dolarów, które po uwzględnieniu inflacji urosły do 700 mln. Pracowało nad nią ponad 5 tysięcy robotników, którzy musieli codziennie stawiać czoła upałom dochodzącym do 50°C. Do jej konstrukcji wykorzystano aż 2,5 mln metrów sześciennych betonu. Robi wrażenie, prawda?

Jezioro Mead, które znajduje się po drugiej stronie zapory, jest największym sztucznym jeziorem stworzonym przez człowieka w USA. Większość wód, które do niego wpływają to roztopiony śnieg spływający z gór w stanach Kolorado, Utah i Wyoming. Jezioro Mead, kiedy jest pełne, zawiera tyle wody, że mogłoby zakryć całkowicie całą Pensylwanię.

Żeby dostać się do zapory należy przejechać mostem Mike O’Callaghan-Pat Tillman Memorial Bridge (inna nazwa Hoover Dam Bypass), a następnie skręcić w prawo na Hoover Dam. Most powstał w 2006 roku i był odpowiedzią na nowe przepisy dotyczące bezpieczeństwa po zamachach terrorystycznych z 11 września. Uważano (i nadal tak się uważa), że Tama Hoovera może być celem zamachów terrorystycznych. Dodatkowo, pas ruchu na zaporze przestał być wystarczający dla ilości samochodów, które przemierzają trasę pomiędzy obydwoma stanami. Most jest wysoki na  270 metrów, a jego długość wynosi 579 m. Ponieważ z mostu niezbyt dobrze widać Zaporę Hoovera, po obydwu jego stronach są parkingi, na których można zostawić samochód i przejść pieszo do platformy widokowej na moście.
Wspominając o nim dzisiaj przed oczami widzę (a raczej czuję) dwa niezapomniane obrazki: okropny wiatr na samej górze mostu i drżenie nóg przy każdym przejeździe ciężarówki lub tira.

Po przespacerowaniu się Hoover Dam Bypass skierowaliśmy się na dół do Tamy Hoovera. To, co mnie zaskoczyło to kontrola bezpieczeństwa przy wjeździe. Wylegitymowano nas, pobieżnie sprawdzono zawartość samochodu i pozwolono wjechać na teren zapory. W taki właśnie sposób próbuje się chronić Hoover Dam przed zamachem terrorystycznym.

Po przejściu się tamą cofnęliśmy zegarki o godzinę (przekroczyliśmy w końcu Pacific Time Zone), zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie pod tablicą Nevady i udaliśmy się w kierunku Las Vegas.

 

 

Las Vegas

Jedziesz spokojnie autostradą, dookoła nie ma nic poza popękaną od gorąca ziemią, temperatura na zewnątrz dochodzi do 100° F i nagle, jak fata morgana, pojawia się wielkomiejska zabudowa wskazująca, że oto przed nami majaczy mekka turystów, hazardzistów i wielbicieli całonocnej zabawy.

 

Do Las Vegas wjechaliśmy około godziny 19 i od razu zaczęliśmy szukać kempingu. Internet był, na mapie co chwilę pojawiał się jakiś RV Park lub Camp, byliśmy więc pełni nadziei.
Przed przyjazdem tutaj naczytałam się w Internecie wielu negatywnych opinii na temat LV, jednak nie dawałam im wiary i chciałam przekonać się na własnej skórze o co tu tak naprawdę chodzi. Nie nastawiałam się negatywnie do tego miasta, jednak to, co miało nas spotkać tego wieczoru na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako najgorszy koszmar.

Zaczęło się niewinnie. Po prostu każdy kolejny kemping nie miał miejsc dla namiotów. Zaczynaliśmy brać pod uwagę nocleg w motelu jednak chcieliśmy sprawdzić wszystkie możliwości. Na każdym kempie byliśmy odsyłani do następnego i tak w kółko, przez kolejne dwie godziny. W końcu trafiliśmy do KOA, sieci amerykańskich kempingów, gdzie pracownicy oświecili nas, że przecież w Las Vegas i okolicy rozbijanie namiotów jest nielegalne ze względu na ogromną ilość tanich moteli i hoteli. Na pytanie, dlaczego nikt wcześniej nie był w stanie nas o tym poinformować, usłyszeliśmy tylko, że wszyscy to wiedzą i powinni byli nam o tym powiedzieć. Swoją drogą, w Internecie też nie znaleźliśmy takiej informacji. W dodatku, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że gdzieś w Stanach rozbijanie namiotu może być nielegalne. Jak się okazało, w LV wszystko jest możliwe.

Było już dobrze po 21, a my byliśmy dwie godziny w plecy. Zajechaliśmy do jakiegoś pobliskiego motelu, ale niestety na tę noc był już cały zajęty. Spróbowaliśmy w kolejnym miejscu, ale tuż po wejściu na recepcję wiedziałam, że nie będziemy tam spać. Mężczyzna pracujący w tym miejscu wyglądał jak bezzębny zabójca z najgorszych horrorów. Ledwo rozumiałam co do mnie mówi. Po podłodze walały się papierki, pety z papierosów i pozabijane owady, a samo miejsce było obrzydliwie obskurne i odrzucające. Żeby zrozumieć co to za miejsce, wystarczyła mi informacja, że pokoje są jednoosobowe i nie mają nawet dwójek. Po wyjściu z recepcji mieliśmy “przyjemność” zobaczyć tutejszych mieszkańców – pijana para z psem, naćpana wariatka i wytatuowany koleś, którego oczy mówiły wszystko. Podjęłyśmy z Pauliną ostateczną decyzję – spadamy stąd!

Na pomoc przyszedł nam booking.com. Zarezerwowaliśmy pokój czteroosobowy w Motel 8 tuż przy samym Stripie (Las Vegas Boulevard, główna ulica w LV) w bardzo okazyjnej cenie 100$. Czekaliśmy chwilę w niepewności, czy aby na pewno dostaniemy maila potwierdzającego rezerwację. Gdy w końcu przyszedł, odetchnęliśmy z ulgą i postanowiliśmy zrobić sobie przejażdżkę, podziwiając centrum miasta.

Był sobotni wieczór, a co za tym idzie korki, tłumy turystów i ogromny hałas. Różnokolorowe neony, muzyka i fontanny robiły na nas wrażenie, ale też uwypuklały kiczowatość tego miejsca. Co chwilę mijaliśmy kolejne wspaniałe i luksusowe hotele, w których kasynach omamieni wygraną turyści tracili kolejne zielone banknoty. O tym jak to wygląda na żywo mieliśmy się przekonać następnego dnia.

Minęliśmy Stratosphere Casino Hotel, Riviera Hotel, Encore Hotel, Hilton, Wynn Las Vegas Hotel, Treasure Island, The Palazzo, The Mirage, Ceasars Palace, Bellagio i Paris, i zawróciliśmy w drogę powrotną do motelu. Nie spodziewaliśmy się, że tu też czeka nas kolejna przykra niespodzianka. Na miejscu okazało się, że nasza rezerwacja została anulowana, ponieważ karta kredytowa nie została zaakceptowana, a tak w ogóle to nie ma już wolnych pokoi. Podobno dostaliśmy maila z tą informacją. Podobno, bo mail przyszedł na skrzynkę 15 minut po znalezieniu kolejnego noclegu.

 

Zmęczeni, wkurzeni i zrezygnowani, ze łzami w oczach, zaczęliśmy szukać kolejnego noclegu. Na szczęście okazało się, że tuż obok, w The Thunderbird Hotel, znajdziemy wolny pokój dla czterech osób. Zarezerwowaliśmy przez booking.com i pojechaliśmy sprawdzić, czy tu też zostaniemy wystawieni do wiatru.

Wjechaliśmy na parking obok dyskoteki, przed którą stał tłum pijanych i głośnych ludzi. Czułam się jak w jakimś programie typu “Mamy Cię”. Przecież to, co się działo nie mogło być prawdziwe. Nie planowaliśmy tego. No właśnie, nie planowaliśmy niczego i w związku z tym powinniśmy byli być na wszystko przygotowani. Tylko, że do tej pory przydarzały nam się same dobre rzeczy.

Dyżur na recepcji motelu pełnił zmęczony życiem czarnoskóry chłopak, który wyglądał jak połączenie Jaya Z z 50 Centem. Poględził coś pod nosem i potwierdził naszą rezerwację. Tylko 100$ za noc, co za ulga. Nagle okazało się, że maszyna programująca karty do drzwi się zacięła i nie można wydać nam i reszcie czekającym klucza do pokoju. Postaliśmy chwilę w niepewności, jednak po resecie urządzenia okazało się, że wszystko działa.

Dostaliśmy karty, zaparkowaliśmy i przenieśliśmy do pokoju wszystkie wartościowe rzeczy (z książkami, notatkami, sztućcami i kuchenką gazową włącznie).
Kto miał siłę, ten wziął prysznic. Kto miał dość przygód na ten dzień (tak jak ja) położył się od razu do łóżka i zasnął. W nocy męczyły mnie jakieś nierealne koszmary i wiejąca lodowatym powietrzem klimatyzacja. Jeszcze nic dobrze nie zobaczyłam, a już miałam ochotę stamtąd wyjechać.

 

 

Przydatne informacje:

Sprawdzony nocleg: The Thunderbird Hotel: http://thunderbirdhotellasvegas.com/

 

Przeczytaj również:
Road Trip po USA czas zacząć – dzień 1 i 2 
Utah, Arches i Monument Valley – dzień 3
Magia Arizony, czyli Horseshoe Bend i Antelope Canyon – dzień 4

Cześć Utah, to znowu my! Bryce Canyon i Zion – dzień 5
Marzenia się spełnia, czyli Grand Canyon Colorado – dzień 6
Viva czy nie viva Las Vegas? – dzień 8

Zobaczyć Dolinę Śmierci i przeżyć – dzień 9