Tę podróż miałam w głowie jeszcze przed zakupieniem biletów lotniczych. Miałam nadzieję, marzyłam, planowałam, podróżowałam palcem po mapie. Kiedy kupiłam bilety wszystko stało się jasne – w tym roku jedziemy na road trip po USA. Planować zaczęłam kilka miesięcy przed wylotem. Czytałam blogi, wyszukiwałam miejsca, informowałam się co, gdzie, jak i za ile. Nadszedł czas podróży – 2 tygodnie, 4 osoby, 8 stanów i tysiące mil do przejechania. Jak się później okazało, ponad 5 tysięcy mil. Ale po kolei.

 

 

Tak jak zawsze, tak i tym razem nie wiadomo było kiedy dokładnie wyjedziemy. Jeśli chodzi o miejsca, które mieliśmy zobaczyć, wszystko było dopięte na (przed)ostatni guzik. Wiedzieliśmy co chcemy zwiedzić i które to miejsce jest w kolejności na naszej liście. Nie wiedzieliśmy jednak, kiedy tam dotrzemy. Nie wiedzieliśmy też, gdzie będziemy nocować danego dnia. Wszystko zależało od ilości przemierzonych mil, od naszego zapału i samopoczucia.

W niedzielę rano obudziliśmy się jak gdyby nigdy nic. Zjedliśmy śniadanie, pojechaliśmy na zakupy, spakowaliśmy walizki i zapakowaliśmy cały bagażnik w samochodzie. Stwierdziliśmy zgodnie, że jesteśmy gotowi. A zatem? Wyjeżdżamy!

 

Dzień 1:

Wyjechaliśmy o godz. 13:00. Była niedziela, 6 sierpnia. Środek dnia to trochę beznadziejny czas na wyjazd, ale przynajmniej gdzieś już dojedziemy, będziemy mieć kilkaset mil mniej, pomyśleliśmy. Wsiedliśmy do auta, zatrzasnęliśmy drzwi, zapięliśmy pasy i ruszyliśmy w drogę. Wybraliśmy highway 55, z którego skierowaliśmy się na “osiemdziesiątkę”. Krajobrazy stanu Illinois nie trwały dosyć długo, jednak przywołały wspomnienia z zeszłego roku. Po wyjechaniu z Chicago dookoła nas zaczęły się pojawiać pola kukurydzy. Setki, tysiące pól kukurydzy.

 

Po Illinois przyszedł czas na stan Iowa. Droga nie różniła się niczym innym. Nadal było zielono, a dookoła nas, na przemian, pojawiały się pola kukurydzy i rzepaku. Kilka razy zatrzymaliśmy się na Rest Area, raz zatankowaliśmy do pełna. Droga nie zaczęła nas jeszcze nudzić. Dość szybko nadszedł wieczór – dla nas symbol poszukiwania noclegu. W tę pierwszą noc poszło gładko. Już około 19 znaleźliśmy pole namiotowe w miasteczku Osceola, przy Lakeside Hotel Casino. Za 20$ i bez prysznica. Dobrze, że umyliśmy się tuż przed wyjazdem z domu. Rozbiliśmy namiot, zjedliśmy kolację okraszoną dużą dawką śmiechu, zrobiliśmy wieczorną toaletę i poszliśmy spać. Mieliśmy nadzieję, że kolejny dzień przyniesie na równie dużo szczęścia. No, może trochę więcej. Liczyliśmy, że następnego dnia na kempingu będziemy mogli wziąć prysznic.

road trip usa

 

Dzień 2:

Drugi dzień rozpoczęliśmy pobudką o 7:00 rano. Poranna toaleta, składanie namiotu, śniadanie i w drogę. Już o 8:00 kierowaliśmy się drogą stanową nr. 34 w kierunku miasta Omaha, ponieważ, jak okazało się po głębszym przestudiowaniu mapy, dnia poprzedniego, nie wiadomo kiedy, zboczyliśmy trochę z autostrady. Jechaliśmy przez jakieś kompletne zadu… niezaludnione okolice. Towarzyszem naszej podróży była oczywiście kukurydza 🙂 Gdzieniegdzie pojawiały się snopki siana i mniejsze miasteczka, do których wjeżdżaliśmy i wyjeżdżaliśmy. W mgnieniu oka. Tak były małe.
Rolnicze tereny Iowy to taka “wsi wesoła, wsi spokojna”. Nic się tu nie dzieje, życie toczy się powoli i możliwe, że jest szczęśliwsze od tego całego wielkomiejskiego zgiełku.

 

Po kilku godzinach wjechaliśmy na teren Nebraski, która powitała nas licznymi i ogromnymi rozgałęzieniami na autostradzie. Mieliśmy nadzieję, że od teraz już tak będzie. Nic bardziej mylnego! Kilkadziesiąt mil dalej ponownie natrafiliśmy na kukurydzę. W połowie Nebraski cofnęliśmy też zegarki o godzinę do tyłu. Czuliśmy, że podróżujemy w czasie.

 

Po południu naszym oczom ukazała się tablica z napisem “Welcome to colorful Colorado”. Granica kolejnego stanu została przekroczona. W jednej sekundzie krajobraz z soczyście zielonych pól zmienił się na suche połacie prerii z ubogą roślinnością. Co jakiś czas mijaliśmy stadniny koni czy hodowle krów. Po suchych równinach przyszedł czas na górskie szczyty.

I tutaj mała dygresja – w Stanach krajobraz potrafi zmienić się w mgnieniu oka. Z zielonych pól nagle robi się sucha pustynia. Jest to tak niebywałe i nigdzie wcześniej niespotykane, że człowiek czuje się przez chwilę jakby coś go ominęło, jakby dostał mocno w twarz, po czym dochodzi do siebie i stwierdza, że ok, tak musi być. Jedziemy dalej!

 

Wjeżdżając na górski teren Kolorado, przywitał nas mocny deszcz. Nagle temperatura obniżyła się do 7-8°C. Górskie serpentyny i bujny las iglasty dawały nam do zrozumienia, że tę noc nie spędzimy pod namiotem. Wspólnie stwierdziliśmy, że nie możemy ryzykować zdrowiem tym bardziej, że ciepłych rzeczy mieliśmy jak na lekarstwo. Nauczeni przygodą z zeszłego roku wiedzieliśmy, że temperatura może obniżyć się jeszcze bardziej, nawet do 2-5°C. Nie było sensu ryzykować. Zaczęliśmy szukać motelu.

Nocleg znaleźliśmy w malowniczo położonym miasteczku Frisco. Do motelu Snowshoe Motel dotarliśmy dobrze po 20:00. Byliśmy przemarznięci, wykończeni i lekko zdołowani (a przynajmniej ja byłam). Za punkt honoru tego wyjazdu wzięłam sobie, że ani jedną noc nie spędzimy w motelu, że cały road trip będziemy spać w namiocie. Z powodu kiepskiej pogody wyszło inaczej. Przemawiałam sobie do rozumu, że to nie jest moja wina, że nie wykalkulowaliśmy dobrze, że gdybyśmy wyjechali w niedzielę z samego rana, to z pewnością teraz spalibyśmy w gorącym Utah. Wyszło jednak inaczej.

Nocleg wraz ze śniadaniem dla czterech osób w Snowshoe Motel wyniósł nas 99$. Zgodziliśmy się na taką cenę i zapłaciliśmy, wdając się w sympatyczną rozmowę z przemiłym młodym recepcjonistą. Nagle, przeglądając nasze dokumenty, chłopak pyta nas: “jesteście z Polski”. Opowiedzieliśmy mu, że tak na co on odparł, że właściciele tego motelu to Polacy i że wszystkie osoby, które w nim pracują mówią po polsku. Jedynym wyjątkiem jest on i jego kolega recepcjonista. Zaskoczyła nas ta informacja, ale też ucieszyła. Polacy są wszędzie.

Dzień drugi zakończył się kolacją i ciepłym prysznicem. Chyba nie muszę dodawać, że tej nocy spaliśmy kamiennym snem, rozkoszując się ciepłym i wygodnym łóżkiem.

 

Tak wyglądał pierwszy i drugi dzień naszej amerykańskiej przygody. Nic szczególnego się nie działo, bywało nudnawo i nijak. Krajobrazy też nie zachwycały, ale nie zniechęcaj się tym. Trzeciego dnia udało nam się zobaczyć pierwsze zaplanowane atrakcje. Było pięknie! Będzie pięknie w następnym dzienniku z podróży. Mam nadzieję, że zostaniesz! 

Przepraszam Cię również za marną jakość powyższych zdjęć. Większość z nich robiona była w ruchu, przez samochodową (przeokropnie brudną) szybę. Zobaczysz, że kolejne widoki będą warte wszystkiego i skradną Ci serce. To jak? Do zobaczenia? 

 

Przeczytaj również:
Utah, Arches i Monument Valley – dzień 3
Magia Arizony, czyli Horseshoe Bend i Antelope Canyon – dzień 4

Cześć Utah, to znowu my! Bryce Canyon i Zion – dzień 5
Marzenia się spełnia, czyli Grand Canyon Colorado – dzień 6
Grand Canyon, Hoover Dam i koszmar w Las Vegas – dzień 7
Viva czy nie viva Las Vegas? – dzień 8

Zobaczyć Dolinę Śmierci i przeżyć – dzień 9
Sequoia Welcome to – dzień 10