Poranna rutyna na dobre weszła nam w krew. Dzień dziewiąty nie zaczął się więc inaczej od pozostałych. Prysznic, śniadanie, kawa, pakowanie rzeczy do samochodu, check out z hotelu i w drogę. Tego dnia miało się spełnić kolejne z moich życiowych marzeń – zobaczyć Dolinę Śmierci i… przeżyć, oczywiście.

 

 

Jak dalekie są amerykańskie odległości można się przekonać na takich właśnie trasach jak ta, którą mieliśmy przed sobą: Las Vegas – Death Valley – Sequoia National Park. Niby wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać, jednak każda kolejna godzina spędzona w aucie bolała nas coraz bardziej. W dodatku krajobraz nie urzekał niczym konkretnym. Nie znam całej Nevady, widziałam tylko ten mały odcinek przy granicy z Arizoną, w obrębie Las Vegas i przy granicy z Kalifornią, ale pewnie nie pomylę się za bardzo jeśli powiem, że Nevada jest nudna. Jedna wielka pustynia. Smutek, gorąc i nuda. Ale jeśli oczywiście macie na ten temat inne zdanie, to chętnie zostanę wyprowadzona z błędu.

 

W drodze do Death Valley zatrzymaliśmy się w Pahrump, żeby zrobić małe zakupy w Walmarcie. Powoli kończyła nam się butla gazowa, chleb, serek do smarowania, mleko i owoce. Poza tym, co jakiś czas ktoś z nas miał zachciankę na coś mniej zdrowego. Musieliśmy więc zrobić zapas chipsów czy czekoladowych ciasteczek chip chocolate. Dodatkowo, przez zbyt mocno działającą klimatyzację w hotelu zaczynało mnie łapać porządne przeziębienie. Dzięki wizycie w Walmarcie mogłam kupić jakieś musujące tabletki na przeziębienie i grypę.

Przejechaliśmy granicę z Kalifornią i zaczęliśmy z utęsknieniem wyczekiwać napisu “Death Valley”.

 

Death Valley

Na początek poproszę Was tylko o jedno – jeśli macie w planach Dolinę Śmierci, nie przeceniajcie jej tak łatwo. My popełniliśmy ten błąd i nie doceniliśmy tego, co na nas czekało. Fakt, że kiedy temperatura dochodzi do 110° F (43° C), a z nami podróżują osoby, które takiego gorąca nie są w stanie znieść i cierpią przez to katusze, nie jesteśmy w stanie zobaczyć wszystkiego. W dodatku, w przypadku kiedy minęła 10 rano i temperatura przekracza 100° F (a był to nasz przypadek), władze i tak proszą o jak najkrótsze spacerowanie i przebywanie w pełnym słońcu. Jeśli jednak zwiedzacie DV w miesiącu zimniejszym niż sierpień, poświęćcie na nią cały jeden dzień. Warto, naprawdę.

Jadąc od strony LV najpierw zachaczyliśmy o Zabriskie Point, który widokiem rozkłada człowieka na łopatki. Krajobraz jest suchy, surowy, inny i chyba dzięki temu tak bardzo zachwycający. Nazwa Zabriskie pochodzi od nazwiska Christiana Brevoorta Zabriskiego – prezesa firmy Pacific Coast Borax na początku XX w, który był potomkiem polskiego szlachcica, Albrychta Zaborowskiego. Erozyjne formacje skalne, które tu występują są niezwykle ciekawe i powodują, że człowiek wpatruje się w nie jak zahipnotyzowany.

 

Następnie udaliśmy się do Badwater Basin, które jest najniżej położonym miejscem na terenie Stanów Zjednoczonych (85,5 m. p.p.m.). Po drodze minęliśmy Artists Palette i Devils Golf Course, na którym chyba faktycznie tylko diabeł mógłby grać w golfa.

 

Badwater Basin to wielka biała plama soli na horyzoncie, której wielkość robi wrażenie. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy rozciągająca się wszędzie biel to iluzja czy faktycznie teren jeziora. Nie chciałabym zostać tu bez wody i z zepsutym autem. Ponieważ jest to wyschnięte jezioro solne, spacerując w ciszy słyszymy pod stopami specyficzne skrzypienia, które do tej pory kojarzyły mi się tylko z zimą, śniegiem i mrozem. Wysoka temperatura i coraz większe problemy z oddychaniem sprawiły, że dotarłam tylko do połowy drogi do jeziora i zdecydowałam się zawrócić. W takich warunkach lepiej nie przeceniać samego siebie i schować dumę do kieszeni. Może się przydać w innej sytuacji.

Po Badwater Basin pojechaliśmy do Visitors Center w Furnace Creek, żeby pokazać kartę, uzyskać mapę parku oraz zaczerpnąć informacji na temat przejazdu do Parku Sekwoi.

 

Przed rozpoczęciem naszej podróży po zachodnich stanach USA mieliśmy w planach dotarcie do Racetrack Playa, czyli do pustyni, na której widać ślady przesuwających się kamieni. Co prawda wędrują one baaardzo powoli, będąc pchane przez wiatr, ale to co najbardziej tu zachwyca to ślady przesunięć widoczne gołym okiem. Niestety, w dniu kiedy byliśmy w Death Valley droga do Scotty’s Castle była zamknięta (i pozostaje zamknięta do 2019 roku), a był to jedyny możliwy dojazd do Sailing Stones.

Odbiliśmy więc w drogę do Panamint Springs i zaczęliśmy kierować się do wyjazdu, oglądając po drodze Devils Cornfield oraz Sand Dunes, wydmy piaskowe.
Dwupasmowa jezdnia ciągnie się, a momentami wije i skacze, nie tylko na terenie Doliny Śmierci, ale także i po wyjeździe z parku.

 

Death Valley od zawsze mroziła mi krew w żyłach. Planując road trip bałam się tylko jednego – że auto odmówi nam posłuszeństwa na najbardziej odludnej drodze, że silnik się zapali, a my będziemy czekać na pomoc w 45 stopniowym upale. Na szczęście nic takiego się nie stało. W sierpniu Dolina Śmierci jest oblegana przez turystów, którzy na własnej skórze chcą doświadczyć ekstremalnie wysokich temperatur. Kto wie, może gdybyśmy przyjechali tu w lutym moje obawy miałyby możliwość się spełnić.

 

W okolicy DV jest kilka opuszczonych miast-widm, które przerażają nawet w biały dzień. Najbardziej znane z nich to Rhyolite, ale nam udało się zobaczyć Ballarat oraz mniejsze miasteczko w okolicach Trony. Powybijane szyby w oknach, budy dla psów bez psów, samochody pozostawiane tak, jakby właściciele mieli tam jeszcze wrócić. Jedynymi żywymi osobami był pracownik stacji benzynowej oraz przydrożny włóczęga, który sam wyglądał jak widmo.

 

Droga z Death Valley do Sequoia National Park trwa ponad 6 godzin i nie jest to złośliwy żart Google Maps. Tak po prostu jest. Nie da rady przeciąć Parku Sekwoi w żaden sposób, trzeba objechać go na około. Dzięki temu mieliśmy możliwość obejrzenia Kalifornii z innej strony.
Podobno jest to najbogatszy stan USA, a mnie jawił się jako smutny i biedny. Możliwe, że to przez te wysuszone na wiór pola ciągnące się w nieskończoność, może przez te małe i biedne wioski, w których stoi 5 domów na krzyż, może przez widzianą przed chwilą Dolinę Śmierci.
Jedno jest pewne liczba wiatraków, sadów pomarańczowych czy winorośli jest tu naprawdę pokaźna. Czuć, a raczej widać, bliskość do granicy z Meksykiem. Pracownikami na tutejszych farmach czy w sadach są właśnie Meksykanie.

 

Było około 19 i słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Mieliśmy dwa wyjścia: zacząć szukać kempingu lub dojechać do Sequoia National Park po zmroku i znaleźć nocleg bliżej kolejnej atrakcji.
Żeby nie ryzykować, zdecydowaliśmy się na szukanie noclegu po drodze. Jechaliśmy stanową drogą nr 65 z Terra Bella do Porterville, a najbliższe pola namiotowe były między Porterville a Lake Success. Postanowiliśmy spróbować szczęścia. Pierwszym kempingiem był Eagle’s Nest Resort przy drodze 190. Wjechaliśmy na jego teren i wspólnie stwierdziliśmy, że raczej tu nie zostaniemy. Nie znaleźliśmy odpowiedniego miejsca pod namiot, nie było też łazienki, a RV, które wszędzie stały wyglądały, jakby były dla swoich mieszkańców jedynym schronieniem. Dookoła pojazdów walały się śmieci lub wątpliwej urody ozdoby. Całe to miejsce i jego mieszkańcy wyglądali trochę przerażająco.

 

Skierowaliśmy się w stronę Lake Success przy granicy z górami Sierra Nevada. Tutejszy kemping Success Lake Campground był otwarty do 22, jednakże drzwi recepcji były zamknięte na dobre. Nauczeni doświadczeniem znaleźliśmy wolne miejsce na rozbicie namiotu (niedaleko toalety i w miarę blisko jeziora) i postanowiliśmy, że zapłacimy następnego dnia. Kolejny zachód słońca przeżyty na łonie natury zachwycał dosłownie wszystkim. Kolorami, miejscem i widokiem.

 

Rozłożyliśmy namiot, zjedliśmy kolację, pogadaliśmy o wszystkim i o niczym i poszliśmy spać. Ogólne zmęczenie powoli zaczynało dawać o sobie znać. Mieliśmy też świadomość, że Sequoia N.P będzie prawdopodobnie naszą ostatnią atrakcją. Mieliśmy jeszcze przynajmniej jeden dzień, żeby o tym zadecydować. Póki co, oddaliśmy się w ręce Morfeusza i zakończyliśmy przygodę dnia dziewiątego.

 

 

Przydatne informacje:

Death Valley: 

  • Opłata za wjazd: 25$ za 7 dni. Karty wydawane przez parki narodowe są tu respektowane. Aby zapłacić za wjazd i dostać mapę Doliny Śmierci należy udać się do Visitors Center. Na drodze wjazdowej do Death Valley nie ma żadnych bramek pobierających opłatę.
  • Na terenie Doliny Śmierci można spać na dostępnych polach namiotowych, jednak większość z nich nie ma dostępu do prysznica (https://www.nps.gov/deva/planyourvisit/camping.htm).
  • Miejsca warte zobaczenia: Dante’s View, Zabriskie Point, Badwater Basin, Devils Golf Course, Artists Palette, Raycetrack Playa.
  • W Dolinie Śmierci należy mieć odpowiedni zapas wody. W sierpniu temperatury mogą sięgać do 45° C. Władze parku proszą, aby po godz. 10:00 nie wychodzić na długo na pełne słońce. Spacery nie są wskazane.
  • Do DV warto wjechać z pełnym bakiem benzyny. Stacja paliw znajduje się w Furnace Creek oraz Stovepipe Wells Village.
  • Mapa parku możliwa jest do pobrania tutaj: https://www.nps.gov/deva/planyourvisit/maps.htm

 

Sprawdzony nocleg: 

 

Przeczytaj również:
Road Trip po USA czas zacząć – dzień 1 i 2 
Utah, Arches i Monument Valley – dzień 3
Magia Arizony, czyli Horseshoe Bend i Antelope Canyon – dzień 4

Cześć Utah, to znowu my! Bryce Canyon i Zion – dzień 5
Marzenia się spełnia, czyli Grand Canyon Colorado – dzień 6
Grand Canyon, Hoover Dam i koszmar w Las Vegas – dzień 7
Viva czy nie viva Las Vegas? – dzień 8