Na ten dzień Paulinka czekała całe swoje życie, a i ja gdzieś podświadomie nie mogłam się go doczekać. Wiecie, spełnianie marzeń z najbliższymi osobami smakuje inaczej, lepiej. Moim symbolem wielkiej i pięknej Ameryki za dzieciaka nie był ani Nowy Jork, ani napis Hollywood w LA, ani nawet Golden Gate Bridge w San Francisco, ale Wielki Kanion Kolorado. I własnie dzisiaj, szóstego dnia naszej podróży, miałam zweryfikować moje wyobrażenia z rzeczywistością.

 

Wstaliśmy chwilę po 7. Burza, której obawialiśmy się poprzedniego wieczoru obeszła chyba bokiem. Namiot był suchy, a pod stopami czuliśmy tylko mokrą, poranną rosę.
Złożyliśmy namiot, zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy dodatkową kawę na drogę i ruszyliśmy przed siebie. Słońce powoli wychodziło zza chmur, zwiastując dobry dzień. W powietrzu czuć było atmosferę ekscytacji i wielkiego oczekiwania. Oby tylko wszystko poszło po naszej myśli.

Według Google Maps droga z Glendale do Grand Canyon miała trwać niewiele ponad 4 godziny. Skierowaliśmy się na południe i jechaliśmy znaną nam już trasą. Przejechaliśmy granicę z Arizoną, zatrzymaliśmy się w miasteczku Page, zatankowaliśmy i ponownie odwiedziliśmy Walmarta. Ten lekko koczowniczy styl życia zaczął mi się ponownie podobać. Jedziesz przed siebie, masz ochotę – zatrzymujesz się, nie masz ochoty – jedziesz dalej. Atrakcje planujesz z dnia na dzień, nie wiesz, gdzie będziesz spać i czy w ogóle będziesz. Wolność, tak wyobrażam sobie wolność.

 

Grand Canyon

Kilkadziesiąt mil przed wjazdem do Wielkiego Kanionu za kierownicę wsiadła Paulinka. Jej marzenie obejmowało wjazd na teren kanionu jako kierowca. A skoro można było spełnić i tę zachciankę, to czemu nie? Żeby tradycji stało się zadość, zatrzymaliśmy się też przy tablicy “Grand Canyon National Park” i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. Wszyscy razem, każdy z osobna, w parach, w trójce i selfie, każdy sobie. Rozumiecie, takie miejsce, że grzechem byłoby nie upamiętnić tej chwili w odpowiedni sposób.

 

Wjazd do parku kosztuje $30 i jest ważny przez 7 dni. Oczywiście wszystkie karty wydawane przez parki narodowe są tu respektowane. Na wjeździe, jak wszędzie do tej pory, dostaliśmy mapkę i gazetkę z informacjami. Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do tego amerykańskiego sposobu zwiedzania parków, który, swoją drogą, jest bardzo prosty i przyjemny.

 

Pierwszym punktem widokowym na naszej trasie był Desert View. Będę z Wami szczera, stając przy barierce i patrząc w przestrzeń ten widok wcale mnie nie zachwycił. Czegoś mi brakowało. W pewnym momencie pomyślałam sobie nawet, że kto wie, może to miejsce też ma swój własny syndrom i jest bardzo przereklamowane. Cały czas czułam pewien dziwny niedosyt, ale stwierdziłam, że nie będę oceniać kanionu po pierwszym wrażeniu.

 

Pojechaliśmy dalej, wyglądając tylko przez szybę i przypatrując się kolejnym punktom, znajdującym się bliżej drogi. Zaczynało to już jakoś wyglądać, ale nadal czułam, że to nie to.

Było wczesne popołudnie kiedy postanowiliśmy znaleźć wolne miejsce na kempingu. Wszystkie campgroundy na terenie Grand Canyon były pełne. Tak jak nam polecono w Mather Campground, skierowaliśmy się w stronę południowego wjazdu do parku i chwilę po przejechaniu jego granicy znaleźliśmy wolne miejsce na kempingu Grand Canyon Camper Village w Tusayan. Zapłaciliśmy, szybko rozłożyliśmy namiot i wróciliśmy do Wielkiego Kanionu.

 

Po zaparkowaniu przy Visitors Center skierowaliśmy się do Mather Point. I to było to! Miłość od pierwszego wejrzenia, serduszka w oczach i ogromne wzruszenie. Nareszcie! Jesteśmy tu! Nie wiedziałam, gdzie się patrzeć, co chłonąć i którą część podziwiać najpierw. Nie miałam pojęcia co należy zrobić w takiej chwili – usiąść i napawać się widokiem, robić zdjęcia czy zejść trochę w dół.

 

Jadąc do Grand Canyon nie zależało nam na którymś konkretnym widoku jakoś specjalnie. Chcieliśmy go zobaczyć. Tylko tyle i aż tyle. Dlatego też robiliśmy zdjęcia, napawając się tym co mieliśmy przed oczami.

 

Po znalezieniu miejsca, którym schodziło się w dół udałyśmy się (tylko ja i Paulinka) na krótki spacer. Starałam się, żeby podekscytowanie nie przesłoniło mi rozumu. Jeden zły krok, jedno za szybkie posunięcie się i upadek w dół murowany.
Dotarłyśmy do skały najbardziej wysuniętej do przodu. Nie wiem, co myśli każdy kto stoi w tym miejscu nad przepaścią. Ja miałam w głowie tylko jedno zdanie: “jestem tu naprawdę. To się dzieje, to nie jest sen. Marzenia się spełniają”. Nogi trzęsły mi się jak nigdy wcześniej, a serce biło jak oszalałe – ze strachu i z emocji.

 

Czułam się trochę jakbym śniła na jawie. W dodatku słońce powoli zaczynało się kłaniać i chować za horyzont. Kocham zachody słońca, a tym najbardziej oczekiwanym w ostatnich czasach był właśnie zachód słońca przeżyty na własne oczy w Grand Canyon.
Zapamiętam go do końca życia. Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś takiego. Wschodnia część skał oświetlana była krwistoczerwonym światłem. Pośrodku kanionu padał deszcz, a zachód słońca mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Od żółtego, przez pomarańczowy, czerwony, różowy, fioletowy aż do niebieskiego. Stałam tam jak zahipnotyzowana.

 

Nagle po mojej prawej stronie pojawiła się podwójna tęcza, a w oddali dało się słyszeć grzmoty.
W jednej chwili ogromne krople wody zmusiły nas do zejścia na ziemię i szybkiego biegu. Auto zostawiliśmy daleko w tyle na parkingu i nawet dobrze nie wiedzieliśmy, ile czasu zajmie nam dobiegnięcie do niego. Nie było sensu nigdzie się zatrzymywać. Wszelkie wiaty i zadaszenia były zajęte przez ludzi chroniących się przed deszczem. Włożyłam aparat do plecaka, plecak pod bluzkę i w nogi. Dotarliśmy do auta cali przemoczeni do ostatniej nitki. W butach chlupała nam woda, a książka, którą miałam w plecaku do najsuchszych nie należała.
Było już ciemno, burza zdawała sie dopiero rozkręcać, a my myśleliśmy tylko o jednym – gdzie będziemy dzisiaj spać?

Droga w stronę kempingu była zakorkowana. Chyba wszyscy chcieli jak najszybciej wydostać się z parku. Po chwili dojechaliśmy do Tusayan, a tam okazało się, że żadnej burzy nie było. Ba, nie było nawet najmniejszego deszczyku. Widzieliśmy tylko rozjaśniające niebo błyskawice i mieliśmy nadzieję, że tej nocy burza również da nam spokój.

Zjedliśmy kolacje, wypiliśmy piwko, umyliśmy się i poszliśmy spać. Następnego dnia chcieliśmy zdążyć na wschód słońca nad Grand Canyonem.

 

Przydatne informacje:

Grand Canyon: 

 

Sprawdzony nocleg: Grand Canyon Camper Village w Tusayan. Opłata za namiot w sezonie turystycznym (kwiecień-listopad) to $29. Na terenie kempingu znajdują się czyste łazienki z płatnymi prysznicami 2$ za 8 minut (o ile dobrze pamiętam). Przed opłaceniem prysznica sprawdźcie, czy działa bez monet. Niektóre działają 🙂

 

Przeczytaj również:
Road Trip po USA czas zacząć – dzień 1 i 2 
Utah, Arches i Monument Valley – dzień 3
Magia Arizony, czyli Horseshoe Bend i Antelope Canyon – dzień 4

Cześć Utah, to znowu my! Bryce Canyon i Zion – dzień 5
Grand Canyon, Hoover Dam i koszmar w Las Vegas – dzień 7
Viva czy nie viva Las Vegas? – dzień 8

Zobaczyć Dolinę Śmierci i przeżyć – dzień 9