Obudziło nas okropne, przeszywające zimno. Nie spodziewaliśmy się takiej temperatury, ale na szczęście mieliśmy na sobie wszystkie najcieplejsze rzeczy, jakie wzięliśmy w podróż. Jedenasty dzień road tripu, oprócz gęsiej skórki, powitał nas najpiękniej jak tylko mógł. Słońce przebijające się przez korony drzew, lekka mgła i dostojne sekwoje. Wystawiając głowę z namiotu, nie mogłam uwierzyć w to co widzę.

 

 

Moje przeziębienie i ogólne osłabienie organizmu nie minęło, a co gorsza, rozwinęło się jeszcze bardziej. Zakatarzona, przemarznięta, bez głosu i z gorączką marzyłam tylko o jednym – o powrocie do domu i o zaśnięciu w ciepłym, wygodnym łóżku. Nie mówię, polubiłam już te wieczory i poranki w namiocie. Jednakże w takiej chwili, kiedy osłabienie spowalniało każdy mój ruch, oczy łzawiły, a chusteczki higieniczne stawały się najbliższym towarzyszem podróży, wolałabym po prostu być już w domu.

 

Podjęcie ostatecznej decyzji, dotyczącej tego, co robimy i gdzie się kierujemy nie przyszło łatwo. Z jednej strony wszyscy chcieliśmy wrócić już do Chicago, a z drugiej – szkoda nam było rezygnować z tego, co mogliśmy jeszcze zobaczyć.

Na początku, bardzo świadomie zrezygnowaliśmy z Los Angeles. Za bardzo zależało mi na tym, żeby poczuć klimat tego miasta i nie chciałam wjechać do centrum, zobaczyć trzy rzeczy na krzyż i wyjechać. Chciałam tam spędzić co najmniej 3 dni, w końcu Los Angeles to jedno z moich większych życiowych marzeń, a tyle czasu niestety nie mieliśmy.

Następnie odpuściliśmy San Francisco. Powód był podobny jak w przypadku Los Angeles. Dodatkowo, wszystkie miejsca na wycieczkę do Alcatraz były wykupione na 5 dni do przodu. Nie mieliśmy aż tyle czasu, za 4 dni musieliśmy być w Chicago. Stwierdziliśmy z łamiącym się sercem, że San Francisco też zobaczymy przy następnej możliwej okazji.

Ostatnim miejscem na naszej mapie mogło być Yosemite National Park. Jednak w pobliżu zjazdu z autostrady na Yosemite, popatrzyliśmy tylko na siebie i zrozumieliśmy się bez słów. Odpuszczamy wszystko i wracamy do domu. Przed nami jeszcze tylko jeden highway, 3 dni drogi, i już.

 

Jedenastego dnia przejechaliśmy przez Kalifornię i kawałek Nevady. Na nocleg zatrzymaliśmy się w małym kowbojskim miasteczku Lovelock. Kemping Lazy K Campground wyglądał średnio zachęcająco, ale miał miejsca pod namiot, prysznice i był dość tani (20$). Zadzwoniliśmy do właścicielki, która podała nam kody do łazienek, wytłumaczyła jak mamy się zarejestrować, skąd wziąć kopertę i gdzie ją wrzucić po uzupełnieniu i włożeniu gotówki. Postąpiłam wg jej wskazówek – wypełniłam dane, włożyłam 20$ do koperty i wrzuciłam ją do skrzynki na listy. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy w trakcie spożywania kolacji podjechała do nas właścicielka kempingu z prośbą o zapłatę, bo w skrzynce nic nie było.
Byłam chora, rozdrażniona i rozkojarzona, ale w momencie, gdy wrzucałam pieniądze do skrzynki dobrze wiedziałam, co robię. Przez chwilę stałam oszołomiona i nie wiedziałam co powiedzieć. Przecież to nie mogło tak po prostu wyparować. Po dokładnym sprawdzeniu skrzynki okazało się, że koperta zablokowała się w połowie i nie spadła na sam dół. Kamień z serca.
Dokończyliśmy kolację, wzięliśmy prysznic i bez pośpiechu poszliśmy spać. Nie musieliśmy się już nigdzie spieszyć. Następnego dnia czekała nas tylko droga do domu.

 

Dzień 12

Noc na kempingu w Lovelock nie należała do najprzyjemniejszych. Jak się okazało w nocy, tuż za ogrodzeniem były tory kolejowe. Po piątym pociągu, który przejechał i wyrwał nas ze snu przestałam liczyć dalej. Rano zjedliśmy śniadanie, umyliśmy się i po zatankowaniu na pobliskiej stacji benzynowej ruszyliśmy w drogę. Choroba zaczęła atakować moją siostrę. Druga osoba chora w samochodzie – to nie zapowiadało niczego dobrego.

 

Po Nevadzie wjechaliśmy do Utah. Droga zaczęła się dłużyć coraz bardziej, za to krajobraz za oknem powoli zmieniał się na lepsze. Tuż po przekroczeniu granicy Nevady i Utah naszym oczom ukazał się całkowicie biały horyzont. Gdziekolwiek okiem sięgnąć – biało. Ta biel nie była oczywiście przypadkowa. Zbliżaliśmy się powoli w okolice słynnych słonych jezior i Salt Lake City, jednakże widok ten był naprawdę niesamowity. Z suchej i żółto-brązowej Nevady przenieśliśmy się nagle do Utah, którego biel cudownie kontrastowała z błękitem nieba.

 

Minęliśmy Salt Lake City, po którym naszym oczom okazały się zielone góry. Nauczeni doświadczeniem wiedzieliśmy, że to normalne, że krajobraz zmienia się tu jak dotknięciem magicznej różdżki. Jednak po tygodniu drogi pośród dosyć monotonnych widoków byliśmy zaskoczenie tym, co właśnie widzieliśmy.

Po Utah przyszedł czas na Wyoming, w którym też znaleźliśmy nocleg na The Travel Camp w okolicy Green River – rzeki, która faktycznie miała zielony kolor (przynajmniej w okolicy naszego kempingu). Okazało się, że właściciele kempingu mają ciotkę w Chicago, która z pochodzenia jest Polką. Ucieszyła nas ta informacja, ale też jakoś specjalnie nie zaskoczyła.
Rozłożyliśmy namiot, zjedliśmy kolację, umyliśmy się i poszliśmy spać. Zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać i dlatego też postanowiliśmy, że następnego dnia obudzimy się o 6 rano, zrobimy kawę i ruszymy w drogę. Może dzięki temu uda nam się dojechać na wieczór do domu.

 

Dzień 13

Trzynasty dzień zaczął się tak, jak go sobie zaplanowaliśmy. O 6:45 siedzieliśmy już w samochodzie – zwarci i gotowi do drogi. Nie było łatwo. Zapowiadał się cały dzień w aucie z przerwą na jedzenie, tankowanie i toaletę. Co najgorsze – choroba dorwała też Tatę.

Po Wyoming wjechaliśmy do Nebraski i to w niej spędziliśmy cały dzień. Pod wieczór, gdy zrozumieliśmy, że nie damy rady zajechać tego dnia do Chicago, zaczęliśmy poszukiwania kempingu, mając nadzieję, że będzie to ostatnia noc pod namiotem. Pierwszy znaleziony kemping był horrendalnie drogi (40$ za namiot), a drugi – nie miał miejsc pod namioty. Nie pozostało nam nic innego, jak przejechać jeszcze kilkanaście mil i skierować się do parku miejskiego na 426 zjeździe, który został nam polecony.

Było już dobrze po 20 i kasa parku, a co na tym idzie i kempingu, była zamknięta. Objechaliśmy wszystkie miejsca dookoła. Wiele z nich było pustych, ale jak się później okazało były one zarezerwowane. Ich właściciele mogli w każdej chwili przyjechać lub nie pojawić się wcale. Przy piątym okrążeniu zdecydowaliśmy się na prawdziwe szaleństwo – spanie na dziko na publicznym kempingu!!! W końcu kiedy mieliśmy przeżyć tę przygodę, jak nie w ostatnią noc.

Zaparkowaliśmy samochód na parkingu przy łazienkach i zaczęliśmy rozkładać namiot na pobliskiej wolnej łące, która chyba do nikogo nie należała. Było już ciemno, a więc żeby nie kusić losu nie używaliśmy żadnych latarek. Miejsce, na którym stawialiśmy namiot oświetliliśmy sobie lampami z samochodu. I nagle, jak gdyby nigdy nic, podszedł do nas mieszkaniec kampera obok i zapytał, czy nie potrzebujemy pomocy albo przynajmniej oświetlenia. Jeśli tak, to on chętnie pożyczy nam swoją latarkę. Odmówiliśmy i grzecznie podziękowaliśmy za zainteresowanie. Byliśmy zdziwieni tym, co nas właśnie spotkało. Spodziewaliśmy się opieprzu i wyrzucenia z tego miejsca, a oferowano nam… pomoc. Takie rzeczy mogą się zdarzyć tylko w USA.

Zjedliśmy szybką kolację i poszliśmy się umyć. Następnego dnia chcieliśmy wyjechać jak najwcześniej rano. I wcale nie dlatego, żeby nie przyłapano nas na złym uczynku. Chcieliśmy jak najszybciej zobaczyć ciągnące się pola kukurydzy – zapowiedź, że zbliżamy się do domu.

 

Dzień 14

Pokarało nas za tę noc na dziko. Dzieci mieszkańców z pola obok bawiły się (o ile bieganie i dzikie wrzaski można uznać za zabawę) w najlepsze do północy. W dodatku ich ojciec (w stanie lekkiego spożycia) wdał się w kłótnię ze swoim kolegą, a ta skończyła się dopiero koło 3 w nocy. Jakby przygód było mało materac, na którym spałam w którymś momencie stał się dziwnie miękki. Obudziłam się dobrze przed czasem i to wcale nie dlatego, że byłam wyspana. Po prostu, spanie na kamienistej ziemi przestało być wygodne.

Wyjechaliśmy z kempingu chwilę po 7 rano. Niewyspani i połamani liczyliśmy, ile mil nam jeszcze zostało i w ile możemy pokonać tę trasę. Po Nebrasce wjechaliśmy do Iowa, a po nim czekało nas już tylko Illinois. Pola kukurydzy zaczęły się pojawiać już coraz częściej. Wyczerpani i śpiący dotarliśmy do domu parę minut po 16.

Byliśmy szczęśliwi. Że udało nam się spełnić marzenia, że mogliśmy zobaczyć taki kawał świata, że nic nam się po drodze nie stało. Że bez skrupulatnego planu wyszła z tego wyjazdu świetna podróż. I w końcu, że tej nocy będziemy spać w wygodnym łóżku. Wnieśliśmy wszystkie rzeczy do domu, rozpakowaliśmy się i odłożyliśmy mapy na półkę. Znak, że nasz USA Road Trip zakończył się na dobre.

 

P.S. Tak na dobrą sprawę, to już kolejnej nocy zaczęłam tęsknić za spaniem w namiocie. Co prawda Tato zaproponował, że rozłoży mi namiot w ogrodzie i będę mogła w nim spać do końca pobytu w USA. Nie zgodziłam się, to już nie byłoby to samo 😉

 

 

Sprawdzone noclegi: 

  • Lazy K Campground, Lovelock, NV: opłata za namiot – $20, czyste łazienki z prysznicem, WIFI.
  • The Travel Camp, Green River, WY: opłata za namiot – $21,80, czyste łazienki z prysznicem, WIFI.

 

 

Przeczytaj również:
Road Trip po USA czas zacząć – dzień 1 i 2 
Utah, Arches i Monument Valley – dzień 3
Magia Arizony, czyli Horseshoe Bend i Antelope Canyon – dzień 4

Cześć Utah, to znowu my! Bryce Canyon i Zion – dzień 5
Marzenia się spełnia, czyli Grand Canyon Colorado – dzień 6
Grand Canyon, Hoover Dam i koszmar w Las Vegas – dzień 7
Viva czy nie viva Las Vegas? – dzień 8
Zobaczyć Dolinę Śmierci i przeżyć – dzień 9

Sequoia Welcome To – dzień 10