Na miesiąc przed podróżą do USA nie wierzysz jeszcze, że to dzieje się naprawdę. Że odliczasz dni do TEJ daty. Że kiedyś ona nadejdzie.
Na tydzień przed – nie wierzysz jeszcze bardziej. Czujesz ekscytację, motyle w brzuchu. Łapiesz się na tym, że myślisz “za tydzień o tym czasie będę w Ameryce”. Pakujesz walizki, sprawdzasz pogodę i czy sprzęt elektroniczny ma upragnione oznaczenie “110-240 V”, szukasz ciekawych miejsc.
Nadchodzi długo wyczekiwany dzień. Stres sięga zenitu. Ekscytacja również. Ponad 9-cio godzinna podróż już nie męczy tak jak kiedyś.
Lądujesz. Wysiadasz z samolotu. Widzisz, słyszysz i czujesz całkowicie inaczej niż w domu. Przez pierwsze dni Twoje zmysły są pobudzane nowymi bodźcami.
Mój pierwszy “amerykański sen” spełnił się 12 i 11 lat temu. Ameryka nie jest dla mnie żadnym nihil novi. Pewne rzeczy, które widziałam wtedy jako szesnastolatka są teraz niezauważalne. Ale zmysły raz pobudzone, budzą się na nowo.
Ameryka ma dla mnie smak Pringelsów paprykowych popijanych niebieskim Gateradem. Pikantnej amerykańskiej pizzy z papryczką jalapeno i salami. Chrupiących skrzydełek z kurczaka, tych łagodnych i tych pikantnych, które należy przepłukać pod bieżąca woda, bo inaczej wypala wszystko (razem z jelitami). Jogurtu truskawkowo-bananowego i lodów waniliowych. Gyrosa od Marcosa z przepysznym sosem tzatziki. Ogromnego burgera medium-well done z bekonem, cebula i serem. Sosu BBQ. Dr Peppera. Herbaty Arizona green tea. Tak, tak smakuje moja wersja USA.
Ameryka pachnie dla mnie specyficznie. Powietrze jest ciepłe, wręcz duszne i lepkie. Wcale nie pachnie zarabianymi tu pieniędzmi. Pachnie metrem, szynami kolejki. Pachnie wietrznym powietrzem znad Jeziora Michigan. Smażonym mięsem. Zapachem obecnych wszędzie fast-foodów. Pachnie specyficznym zapachem Chicago, którego nie da się opisać słowami.
Amerykę widzę. Fotografuję, przycinam, ustawiam w klatki filmowe, dopasowuję do siebie. Już zawsze mówiąc “Ameryka” będę widzieć przed oczami olbrzymie drapacze chmur chicagowskiego Downtown, majaczące gdzieś w oddali na autostradzie. Zachwycające wielkością, budzące szacunek i podziw dla ciężkiej pracy człowieka. Ameryka to parada z okazji The 4th of July. To 4 pasmowe highwaye, autostradowe serpentyny. Ameryka to jednakowe domki na przedmieściach, równo skoszona trawka, ogromne samochody.
Ameryka to subway. Mieszanka rasowa. Czarni, biali i żółci. Wszyscy razem, obok siebie.
Amerykę słyszę. Słyszę wiatr bawiący się moimi włosami, który bije mnie leciutko po twarzy jadąc po autostradzie, tak jakby chciał mi powiedzieć: “Obudź się! Nie spij! Patrz, podziwiaj, napawaj się”. Słyszę samoloty startujące tuż nad moją głową. Klaksony samochodów. “Pulaski is next”. “Hello Ladies” wypowiadane z afroamerykanskim akcentem przez pracownika metra. “Hello! How’s going today?” zadawane przez kasjerkę w sklepie. “God bless ya, God bless ya” – życzenie rzucone pospiesznie przez czarnoskórego bezdomnego. Śmiech i pisk dzieci goniących na bosaka i taplających się w fontannie w Millenium Park. Mieszanka językowa. Słyszę muzykę wydobywającą się z przejeżdżających samochodów. Reggaeton latino. Zespół muzyków, którzy grają najpopularniejsze kawałki na rogu Michigan i Adams Ave.
Amerykę dotykam. Stąpam po niej, czuję ją pod palcami, na mojej skórze. Jest mi ciepło, jest mi duszno. Lubię to. Lubię to bardzo. Czuję chropawość kamieni budujących stare domy. Dotykam gładkiej i lśniącej powierzchni szklanych ścian wieżowców. Bawię się fakturą jej roślinności. Czuję na mojej skórze małe kropelki spadającego deszczu, po którym znów nastanie cudownie prażące, gorące słońce.
Amerykę poznaję na nowo. Konfrontuję ze sobą stare i nowe obrazy, doświadczenia, emocje. Amerykanizuję zmysły, by móc w przyszłości wracać do tych wspomnień.
Recent Comments